Schwentke udanie łączy w "Kapitanie" konwencje, jakie teoretycznie nie miały się prawa złożyć w jedną całość. Mamy tu bowiem schematy kina holocaustowego, żołnierską opowieść łotrzykowską,
"Kapitan" jest jednym z tych obrazów, którym trudno uwierzyć, że opowiadają prawdziwą historię. Jednak jego główny bohater, Willi Herold, istniał naprawdę. Film pokazuje przerażające i fascynujące losy Herolda z ostatnich miesięcy II wojny światowej – zimy i wiosny 1945 roku. Herold, oddzielony w wojennym chaosie od swojej jednostki, jest podejrzewany o dezercję i ścigany jak zwierzyna przez polujące na zbiegłych żołnierzy niemieckie oddziały. Przypadkiem znajduje porzucony samochód z mundurem kapitana Luftwaffe. Zakłada go, by zwiększyć swoje szanse na przetrwanie końcówki wojny.
Herold odgrywa jednak swoją rolę kapitana aż za dobrze. Trochę przypadkowo bierze pod swoją komendę kolejnych żołnierzy i gromadzi coraz więcej władzy w chaosie zwijającego się frontu. Mundur zmienia go z ofiary w kata – sam staje się postrachem zbiegów z cofającej się armii Rzeszy, ściga i prześladuje ich jeszcze bezwzględniej, niż sam był jeszcze niedawno.
Nie od dziś wiemy z kina, jakie symboliczne znaczenie w Niemczech ma, a przynajmniej miał mundur. Podobną historię co film Roberta Schwentkego pokazuje przecież także oparty na faktach "Kapitan z Köpenick" (1956) Helmuta Käutnera. Opowiada on historię bezrobotnego szewca Friedricha Voigta. Voigt w 1906 roku kupił w berlińskim sklepie ze starzyzną mundur kapitana armii pruskiej. Podszywając się pod oficera, pojechał do podberlińskiego Köpenick, gdzie objął komendę na kilkoma żołnierzami, aresztował burmistrza miasteczka i zajął miejską kasę. Film Käutnera czytano jako alegorię nazizmu, krytykę pruskiego drylu, ślepego posłuszeństwa, kultu dla rangi i munduru, jakie w okresie hitlerowskim miały pchnąć Niemcy i świat ku przepaści.
W "Kapitanie" z 2017 roku diagnoza jest nieco inna. Film Schwentkego w swoim spojrzeniu na nazizm bliski jest takim historykom jak Timothy Snyder. Amerykański badacz stawia tezę, że nazizm wcale nie opierał się na ślepym posłuszeństwie prawu i biurokracji. Wręcz przeciwnie, nazistowscy przywódcy dla najbardziej zbrodniczych praktyk – takich jak Zagłada Żydów – celowo tworzyli stan próżni prawnej, w których działało zawsze kilka konkurujących ze sobą organizacji o niejasnym zakresie kompetencji. Część z nich podporządkowana raczej bezpośrednio NSDAP niż niemieckiemu państwu. Od kadr zarządzających tymi instytucjami oczekiwano nie ślepego posłuszeństwa, ale inicjatywy w realizowaniu celów – także niekonwencjonalnymi metodami.
W "Kapitanie" doskonale widzimy, jak ten mechanizm działa, zmieniając Harolda i jego ludzi w gorliwych katów. I to mimo tego że wszyscy wiedzą, że wojna jest już przegrana, reżim narodowosocjalistyczny musi upaść, a w zamian za wszystkie okrucieństwa i wojenne zbrodnie nie czeka w najbliższej przyszłości żadna nagroda. Twórcy celowo unikają pytania o to kiedy i czy w ogóle kiedykolwiek Willi i jego żołnierze naprawdę wierzą w to, co robią. Nie jest ważne, czy wewnętrznie naprawdę zmienili się z dezerterów i przypadkowych rabusiów w ostatnią redutę obrony III Rzeszy. Zbrodnicza ideologia nie potrzebuje wewnętrznego przekonania swoich wykonawców do tego, by działała.
Schwentke udanie łączy w "Kapitanie" konwencje, jakie teoretycznie nie miały się prawa złożyć w jedną całość. Mamy tu bowiem schematy kina holocaustowego, żołnierską opowieść łotrzykowską, surrealistyczną groteskę i polityczną alegorię. Reżyser przełącza się między tymi rejestrami, nie wytwarzając w widzach poczucia dysonansu. Świetną decyzją okazało się sfotografowanie filmu w czerni i bieli oraz zilustrowanie go bardzo współcześnie brzmiącą, mroczną, niepokojącą, ambientowo-industrialną muzyką.
Jednocześnie drażni mnie w "Kapitanie" jedna rzecz. Ofiarami nazizmu są tu wyłącznie Niemcy. Dezerterzy ścigani przez swoich dawnych towarzyszy broni, chłopi, których gospodarstwa łupią maruderzy, więźniowie obozu dla zbiegłych żołnierzy niemieckiej armii. Nazizm nie był tymczasem historią wewnątrzniemiecką. Nawet jeśli to, co widzimy na ekranie, tłumaczy jakoś biografia Herolda, to takie ujęcie niemieckiej historii III Rzeszy budzi opór i zgrzyt – zwłaszcza w Polsce. Perspektywa, w której znikają główne ofiary nazizmu, osłabia siłę wszystkich interesujących diagnoz, jakie "Kapitan" stawia na temat mechanizmów tamtego systemu.
Filmoznawca, politolog, eseista. Pisze o filmie, sztukach wizualnych, literaturze, komentuje polityczną bieżączkę. Członek zespołu Krytyki Politycznej. Współautor i redaktor wielu książek filmowych,... przejdź do profilu